Czytam “Dziewięćdziesiąte”, w mękach, wracam do Shutego: myślę o tym, co się działo z tym pisarzem, co dzieli tę książkę np. od “Zwału”.
Właściwie Shuty jest nieustannie pisarzem porażki. W tym sensie, że jego bohaterowie nieustannie polegają. Nie mają szans na lepsze życie. Na szczęście. Są zamknięci w swojej nowohuckiej beznadziei, bieda i postpeerel, pracy nie ma, wina za dużo, ogólny kapitalizm. “Zwał” - dośc jak na swoje czasy innowacyjny - pokazał młodego człowieka, uwikłanego w korporację: z jednej strony nasz bohater nie potrafi korpo znieść, z drugiej - nie potrafi się jej przeciwstawić. Relacja między pracownikiem a firmą przypomina relację dziecka z rodzicem. Dlatego nie jest rozwiązaniem po prostu się zwolnić: korpo czyni z Ciebie, czy tego chcesz, czy nie, cząstkę machiny, która nie poradzi sobie poza nią. Na korpo jesteś skazany, mimo że cierpisz.
Trochę w tym wszystkim egzaltacji, trochę broszury politycznej, ale nie można odmówić tej książce wyrazistego tonu, pewnej zaczepnej agresji wobec świata, żarliwości sprzeciwu.
Zaś z kolei “Dziewięćdziesiąte” opowiadają w sumie o tym samym - narodzinach kapitalizmu w Polsce. Jeden z epizodów bohatera jest nawet oparty na “Zwale” (a raczej oba są oparte na biografii autora). Co się zmienia w przeciągu dziewięciu lat, które dzielą te publikacje?
Bohater Shutego akceptuje swoją klęskę. “Dzieięćdziesiąte” to opowieść o cyklu porażek, które przyjmowane są nieustannie ze stoickim spokojem. Nie ma tu żadnego horyzontu marzeń, pragnienia lepszego życia. Przyjeżdżasz z Huty do Krakowa, a tam diler sprzedaje Ci zamiast haszu grudę z nosa. Akceptujesz los. I grudą z nosa dasz się spalić. Próbujesz pracy na obczyźnie, ale wszyscy od razu widzą w Tobie łasego na szybką kasę Polaczka. Chińczyk wykorzystuje Cię ponad normę i za darmo. Szkoda, że musisz nawalić się jak świnia na przyjęciu wydawanym przez Twoich landlordów.
Laski nie bardzo. Laski lubią, kiedy jest kasa i brak postpeerelu. Kariera nie bardzo. Wiesz, że to nie dla Ciebie. MIeszkanie u rodziców nie jest złe. Własnego przecież nie umiesz upilnować. Pamiętasz, jak kiedyś wyrwałeś dziewczynę i ona wprowadziła się do Ciebie, a potem zamieszkał z nią ten facet i ona kazała Ci płacić jej za wynajem pokoju, który w zasadzie był Twój, ale pozwoliłeś jej tam mieszkać, więc stał się jakby jej, a kiedy zamieniliście się pokojami, to jakby spałeś w jej? Właśnie. Więc nie umiesz mieszkać sam.
Czytanie “Dziewięćdziesiątych” przypomina gadanie z kumplem przy piwie. Bywa śmiesznie, bywa nudno, czasem tempo zwalnia, by ozywić się po chwili. Ot, jak to przy piwie. Zdaje się, że narrator tej powieści, podobnie jak jej bohater, porzucili wszelkie ambicje. Tej książce nie chce się być dobrą. Masz, co jest. Gruda z nosa? Nie szkodzi.
Mnie trochę jednak szkodzi.