Przyznajcie się: gdyby nie skandal wokół Rowling ta – bardzo dobra skądinąd – książka przeszłaby bez echa. Możemy się spierać o to, po co była ta akcja: jeśli autorka Pottera chciała udowodnić, że rynek książki i krytycy wcale nie są instytucjami obiektywnymi czy sprawiedliwymi, to trochę jest to wyważanie otwartych drzwi. Wiemy to wszyscy. Więc może skandal nie był próbą buntu przeciw tej sytuacji, ale właśnie dowodem doskonałego wpasowania się w nią? Rowling wie, że do końca życia na sympatycznym chłopcu z blizną nie może jechać: saga skończona, filmy nakręcone, nawet aktorzy, którzy w nich grali, zaczęli już się starzeć. Więc koniecznie trzeba szukać nowych pól działania. Pojawia się „Trafny wybór” oraz, w trochę innych okolicznościach, „Wołanie kukułki”.
Piszę o tym, bo cała ta marketingowa sieczka strasznie psuje odbiór. Podstawowy problem brzmi: z jednej strony denerwuje nas ciągłe mówienie o reklamie, z drugiej zaś – większość z nas nie sięgnęłaby w ogóle po tę książkę, gdyby nie życzliwi marketerzy. Tak naprawdę irytujący w tej sytuacji nie tyle sam marketing, co boleśnie odczuwany fakt, że marketing jest nieusuwalny i bardzo dalece oddziałuje na nasze wybory. Fakt, że książka pojawia się w takim kontekście determinuje też sposób, w jaki ja czytamy: zobaczcie, jak podobnie zaczytają się recenzje tego tekstu (moja nie jest wyjątkiem). Wszyscy zaczynają: „Gdyby to nie była książka Rowling, nie przeczytałabym” albo „Nie spodziewałem się tego po Rowling”. Reklama sprawia, że trudno nam wyjść poza taki schemat: musimy się opowiedzieć, zadeklarować wobec tego skandalu.