koobe

Kochamy czytać. W każdej postaci. I chcemy nauczyć się czytać jeszcze więcej. Nie znamy rozróżnienia na literaturę wysoką i niską. Ważne jest to, co książka może dać czytelnikowi. Literatura jest po to, żeby coś można było zmieniać. Żeby czytelnik po lekturze był kimś choć trochę innym niż przed: pewne rzeczy są dla niego mniej oczywiste, mniej jednoznaczne, inne zaś zyskują na klarowności. Jeśli książka nic we mnie nie zmieniła, to dla mnie jest bezużyteczna. Dlatego dobry poradnik może być dla mnie lepszy niż arcydzieło wychwalane przez krytyków. Lubimy ebooki . Uczymy się, że cały ten fetysz posiadania i gromadzenie zakurzonych tomiszczy to nie o to, o co nam chodzi. My chcemy czytać: zmieniać się, rozwijać, spotykać z nowymi światami, innymi punktami widzenia, zmieniać się, uczyć. Reszta jest drugorzędna. Kochamy ebooki za to, że mogą nam dać trochę przestrzeni w mieszkaniu. Oraz wygody w podróży. No i doskonale pasują do małej torebki czy dużej kieszeni. Kręgosłup jest wdzięczny! Audiobooki zaś towarzyszą naszym treningom. Przyjemne z przyjemnym! Wiemy jednak, że w natłoku obowiązków mało jest czasu na to, by zatopić się w lekturze w fotelu, owinąć kocem i przygotować czekoladę. Chcemy jednak szukać nowych metod na czytanie więcej: z jednej strony będziemy zastanawiać się nad tym, gdzie jeszcze można „upchnąć” chwilę lektury (na przystanku, w łazience, podczas prasowania), ale i jak wygospodarować sobie więcej czasu na porządne czytanie, skupienie tylko na lekturze).

Czego nie wiesz o Astrid Lindgren?

8 faktów z życia szwedzkiej pisarki, które Cię zaskoczą. 

10 ebooków, które Cię rozbawią.

W ramach profilaktyki jesiennej chandry, polecamy poczytać coś zabawnego. 

Tak bardzo zen. Skup się, Leo Babauta (recenzja)

Tej łysej osoby nikomu nie trzeba przedstawiać. Leo Babauta, autor bloga zen habits, autor wielu książek i coach jest jednym z pierwszych i najbardziej popularnych zwolenników minimalizmu. Babauta powiada, mówiąc w skrócie, że less is more, a każdemu przyda się w życiu trochę ascezy.

 
Punkt wyjścia: diagnoza chaosu i rozproszenia
Żyjemy w świetnych czasach, mówi Leo, tylko nie do końca byliśmy przygotowani na technologiczny skok, który się dokonał. Przedmioty, które miały być naszymi narzędziami, stały się środkiem samym w sobie, co więcej, uzależniły nas od siebie. To mocne słowa, ale nie bezpodstawne: naprawdę jesteś trochę ćpunem i potrzebujesz działki: powiadomień, nowych informacji, zmiennych bodźców. Przez większość dnia siedzimy w sieci, kiedy zaś na chwilę odchodzimy od komputera, smartfon i tablet nie pozwalają nam zapomnieć o przymusie nieustannego podłączenia. Nie wszyscy może jesteśmy tak usieciowieni jak Chris Dancy (używający od 300 do 700 urządzeń i aplikacji, zarządzających każdym aspektem jego życia), ale i tak odczuwamy mocno konsekwencje życia w pół-wirtualnym świecie. Jedną z nich są problemy ze skupieniem. Przyzwyczajeni do wyskakujących okienek, podążania za linkami, nawyku sprawdzania poczty i programów społecznościowych, zafascynowani multitaskingiem oduczyliśmy się umiejętności wykonywania jednego zadania w jednym momencie. 
 
Jedna rzecz na raz
A to właśnie ta umiejętność jest według Babauty kluczem do szczęśliwego i produktywnego życia, w którym robisz coś realnie, zmieniasz świat, a nie jesteś nieustannie zmęczony, niedospany, zajęty, przepracowany i jednocześnie zalegasz z pracą. Rzecz w tym, by zajmować się tym, co robisz. Brzmi banalnie, ale tak naprawdę rzadko udaje nam się realnie być skupionym na jednej czynności. 
Jesz - jednocześnie oglądasz serial - o, kanapki ładne wyszły, wrzucę na insta - piszesz smsa - ogórek spadł pod kanapę, trzeba wyciągnąć - wracasz wzrokiem na ekran: to jednak on zabił! - zapominasz o ogórku (on sam przypomni Ci się za tydzień) - sprawdzasz, co tam na fejsie - myślisz, czy trzeba dziś zrobić pranie - o,już napisy - kanapki się skończyły. 
Babauta mówi: nie. 
Owszem: wykonywanie każdej czynności osobno zajmuje więcej czasu. Ale jednocześnie czas ten spędzony jest lepiej jakościowo.
Kiedy jednocześnie piszesz tekst, sprawdzasz pocztę, piszesz do klienta i pijesz kawę, nie możesz się skupić na żadnej z tych czynności. Jeśli jednocześnie biegniesz na bieżni i czytasz książkę - to ani ta lektura nie wzbogaci Cię tak, jakby mogła, ani trening nie będzie optymalnie efektywny. Jeżeli książka nie była warta tego, by poświęcić jej czas osobno, w skupieniu, to po co czytać ją w ogóle? Jeśli trening jest tak nieznośny, że musisz go zagłuszać, to po co Ci jest? 
Oszczędność czasu jest tu bardzo pozorna. Naprawdę nie zrobisz dużo twórczych, ważnych rzeczy, jeśli dzień będzie Ci upływał na odbieraniu, wysyłaniu i katalogowaniu maili, jak również oczekiwaniu na nie, odświeżaniu fejsa i podczytywaniu siedemdziesięciu rzeczy na raz, ale żadnej do końca. Po prostu trzeba się nauczyć robić jedną rzecz na raz. Brzmi prosto. Zaufajcie, wcale takie nie jest.
 
Less is more
Drugi wniosek, jaki płynie z tekstu Leo, to konieczność redukowania listy zadań. Jeśli Twój kalendarz pęka w szwach, a ściana jest pokryta tak grubą warstwą post-itów, że nie pamiętasz, na jaki kolor ją pomalowano, no trudno, żebyś był w stanie skupić się na jednej rzeczy - zewsząd otaczają Cię zadania do wykonania. Wyeliminuj je. 
Podobnie jak guru zarządzania sobą, Tim Ferris, Babauta zaleca po prostu redukcję: masa czynności, które wykonujemy każdego dnia, zajmuje dużo czasu i energii, a nie daje żadnych wymiernych efektów. Wywal je z listy. 
 
Jak nie bać się pustki
Uzależnienie od dystrakcji ma tę właściwość, że nawał zajęć chroni nas przed zadaniem sobie kluczowych pytań: po co to robię? Co w ogóle chciałbym robić? Przecież kiedy zaczynasz kompulsywnie zaglądać na wszytskie blogi jakie znasz w trakcie pisania pracy zaliczeniowej, to nie dlatego, że nagle zaabsorbował Cię mocno temat olejowania włosów, ale dlatego, że chcesz uciec przed dyskomfortem pisania tej nieszczęsnej pracy. Może temat w ogóle Cię nie interesuje? Odczuwasz zmęczenie? Wiesz, że i tak nikt nie doceni Twojej pracy? Boisz się porażki?
Prokrastynacja i dystrakcje to symptomy różnych niepewności i lęków, które - nieuświadomione - mogą długo żyć w nas i paraliżować nasze działania. To naturalne, że się boisz, męczysz, nudzisz. Ale jeśli tak jest, to może lepiej iść na basen albo do kina, zamiast pozorować pracę i marnować czas na przeskakiwanie między otwartymi kartami przeglądarki? 
Kiedy rezygnujesz z nawyków, chcesz robić mniej a staranniej, w Twoim życiu w naturalny sposób pojawi się więcej przestrzeni na refleksję, na uświadamianie sobie emocji. Staw temu czoła!
 
Triki
1 Wyznaczaj sobie dyżury bez internetu. Może to być kilka godzin lub dni, jak wolisz. Ale znajdź czas, kiedy świadomie jesteś poza siecią.
2 Skończ z pisaniem długaśnych list zadań. Zaplanuj ok. 3 rzeczy dziennie. 
3 Określ priorytety. Co jest dla Ciebie najważniejsze? Jak ta lista ma się do Twojego obecnego terminarza: czy nie poświęcasz za dużo czasu na rzeczy, które są nisko na liście priorytetów?
 
Czy warto to czytać?
Jeśli interesujesz się minimalizmem i uwiodły Cię takie pozycje jak "Minimalizm po polsku" czy "52 tygodnie", to zdecyduj się na tę pozycję. 
Innym zas na pierwszy rzut oka może się wydać nieco egzaltowana - do tego stylu trzeba się nieco przyzwyczaić. Jednak to pozycja warta uwagi. 

Jak przyjemnie, nikt mnie nie zmusza do kupowania ciuchów, czyli zaskakująco dobra książka o Chanel

Zazwyczaj takie książki mają podskórnie wdrukowany przekaz “idź i kup”. Nawet jak czytasz o minimalizmie w wydaniu Loreau, czujesz, że ta książka namawia Cię do porządków w szafie, a przez porządki rozumie się proces jednak dwustopniowy: wyrzucanie i kupowanie.

Zazwyczaj takie książki wywołuja niepokój i niepewność: stawiają wymagania kobiecości, proponują zestaw masthewów, czegoś chcą.

 

Otóż Księga stylu Coco Chanel niczego nie chce. Bowiem pojawiający się w dość pompatycznym tytule styl jest tutaj rozumiany bardzo szeroko, zgodnie zresztą chyba z intecjami samej Coco, dla której nie oznaczał on zestawu reguł dotyczących szafy, ale sposób życia, autokreacji, myślenia o samej sobie.

 

Karbo stworzyła książkę, która swobodnie łączy esej biograficzny z lekko poradnikową refleksją na temat tego, co to znaczy być elegancką kobietą dzisiaj. Narrację osnuła na własnej próbie zmierzenia się z legendą Chanel: próbuje kupić sobie coś tej projektantki, zainspirować nią swoją garderobę. Wynik? W Chanel nie chodzi o ciuchy, ale właśnie o to nieuchwytne “coś”, je ne sais quoi (“Estetyka Chanel jest jak moc w Gwiezdnych wojnach – wszechobecna, przenikliwa i na zawsze łącząca w całość wszechświat modowy”).

 

Autorka odróżnia tu dwie rzeczy: markę Chanel i osobę Chanel. Ta druga interesuje ją dużo bardziej: mitomanka, złośliwiec, geniusz, wojownicza księżniczka: Karbo buduje barwny, żywy obraz Chanel, która może być dla nas dużo bardziej inspirująca niż żakiet za dwie pensje. Ta Chanel: buntowniczka i skandalistka z kompleksem kopciuszka, niespełniona kochanka, trochę zawadiacka dziewczynka, uczy niezależności, zaufania do siebie i dystansu.

 

Księga stylu... jest więc czymś odmiennym niż obecne już na rynku próby opisania francuskiego szyku (jak Lekcje Madame Chic czy Dlatego Francuzki są takie sexy). To wyprawa po odpowiedź na pytanie o znaczenie kobiecości dzisiaj, ale ujęta w przyjemną, pozbawioną patosu formę. Karbo zgrabnie łączy solidny research z lekkością pióra, poważne tematy z ironią, uwielbienie dla Coco ze świadomością jej wad. Dlatego właśnie, jeżeli w książce pojawiają się porady, mają one od razu charakter nieco sarkastyczny, żartobliwy, ale zarazem tkwi w nich prawda. Przykłady? Oto przepis na styl bycia a’la Chanel w 5 krokach:

 

1 Zachowaj umiar: jeśli przesadnie się stylizujesz, prawdopodobnie nie ufasz sobie i chcesz się ukryć pod ubraniami, makijażem i biżuterią.

2 “Wszystko, co trzeba robić, to odejmować”, czyli jedna bransoletka mniej to dla Twojego looku raczej lepiej (podobnie jest z zarządzaniem czasem. Coco mawiała, że jest czas na pracę i czas na miłość - na inne rzeczy go nie ma).

3 Wystarczy ci mało ciuchów - nie trzeba poświęcać tyle czasu na przebieranie się. Nie miej obsesji na punkcie wyglądu i nie poświęcaj temu tak strasznie dużo energii. Nie warto.

4 Fetysz: dla CC była to katleja, kwiat Prousta. Mała obsada na jakimś elemencie garderoby doda poszczególnym zestawom pikanterii i autorskiego podpisu.

5 Styl oznacza świadomośc tego, kim się jest, i co się ma do powiedzenia. Nic tak nie postarza kobiety, jak stroje, które wyglądają na drogie i skomplikowane. Nic tak źle nie świadczy o jej samoświadomości i samooocenie jak przeładowane stylizacje.

To, co naprawdę ciekawe, to nieustanna zadziorność Coco, jej dążenie do niezależności i upor w trwaniu przy swoich - czasem opartych jedynie na intuicji - przekonaniach. Dlatego zamiast szukać kompulsywnie na eBay’u garsonek Chanel, po prostu rób swoje. Ubierz conversy do hipisowskiej spódnicy, dorzuć do tego sznur pereł i podbij świat!

(lub czytaj długo w łóżku poranną gazetę, a potem podbij świat).

Jak stać się szczęśliwym człowiekiem, Anna Kęska. Recenzja.

Większość poradników, jeżeli je pospiesznie streścić, brzmi głupio. Bądź pozytywny, odkryj to, co kochasz robić, a kiedy to odkryjesz, rób to. I tak dalej. Co więcej, często im lepszy poradnik, tym łatwiej go sparodiować czy zredukować do absurdu. Więc streszczanie to chyba nienajlepszy pomysł na mówienie o poradnikach. Wtedy wszystkie wyglądają dokładnie tak samo. Tak samo niekorzystnie.

 

Jeśliby skrócić Jak stać się szczęśliwym człowiekiem, mogłaby ona brzmieć równie nieprzekonująco.  Jej naczelna teza brzmiałaby:

za dużo energii i emocji inwestujemy w sprawy, które nas bezpośrednio nie dotyczą, a za mało w to, co realnie określa nasze życie.

 

Zazwyczaj jesteśmy pierwsi do tego, by poinstruować znajomych wegan o czekających ich kłopotach z przyswajaniem żelaza. Albo spędzić miły wieczór na omawianiu wątpliwych wyborów życiowych przyjaciółki. Przecież to z troski! Kiedy bliska osoba postanawia zrobić sobie irokeza, wpadamy w panikę. Dbamy też o samopoczucie innych, nawet obcych ludzi, przejmujemy się tym, co wypada,  a co nie. 

 

Jednocześnie brak nam kontaktu z własnymi potrzebami i emocjami. Kiedy przychodzi  do realizacji własnych celów łapiemy się na tym, że w gruncie rzeczy nie wiemy, czym one są (może powielamy marzenia innych, bo boimy się zajrzeć we własne? Nie dajemy sobie czasu na to, by rozpoznać własne  uczucia?).  A to właśnie one decydują o jakości życia.

 

Odróżnij przelotną fantazję od motywacji, prawdziwego chcenia. Kęska proponuje prostą metodę: tygodniowe wyzwanie. Jeżeli  nie możesz się zmusić do regularnych zajęć z boksu przez tak krótki okres, to może warto zbadać, dlaczego tak się dzieje? Może boks jest nie dla Ciebie?

 

To prawdziwe chcenie to siła, która może przenosić góry. To silne, niezachwiane poczucie, które zyskujesz – pragnienie dotarcia do celu. Większość z nas tego nie doświadcza: rysujemy sobie jakieś plany, ale potem łatwo dajemy się od nich odwieść: bo nie mamy czasu, pieniędzy czy energii. To wszystko wymówki, które zasłaniają przed nami istotę problemu.

Jeśli chcesz, to zawsze możesz. Nic cię nie zatrzyma. Zazwyczaj po prostu poddajemy się zbyt łatwo (twierdzi Kęska. My nie jesteśmy pewni). 

Jest w tej książce dużo energii:  zawarto w niej prawdziwą, bardzo inspirującą historię walki z chorobą. A do tego znajdziecie tam masę bardzo konkretnych porad:

 

1 Zrób Słoik Sukcesów: kiedy osiągniesz coś ważnego, zapisz to na kartce, złóż i wrzuć do słoika. W trudniejszych chwilach zaglądaj tam – od razu poprawi Ci się nastrój!

 

2 Prowadź zeszyt wdzięczności, w którym będziesz systematycznie notować, za co jesteś wdzięczny. Pozwala to rejestrować drobne , ale ważne przyjemności  oraz odkryć, co naprawdę daje nam radość,

 

3 Napisz list do siebie z przyszłości,

 

4 Naucz się przyjmować  komplementy i doceń swoja pracę. Kiedy słyszysz miłą uwagę na swój temat, nie udawaj, że to przypadek i nie twoja zasługa. Bądź z siebie dumny!

 

Jak stać się szczęśliwym człowiekiem jest pozycją nieco inną. Przede wszystkim dlatego, że Autorka stara się przede wszystkim przekonać nas do podążania własną ścieżką, ufania samym sobie, własnym emocjom. Nie ma tu złotych zasad i formuł dobrych na wszystko. Nie ma jednej, uniwersalnej zasady, którą dałoby się wypisać tu w formie zgrabnego bon motu.

Kęska przede wszystkim nie daje złudnej nadziei: nie ma dla Ciebie żadnej magicznej recepty. Ta króciutka (107 stron) książka ma Cię skłonić do myślenia, ale sama lektura nic nie da. Cała praca - jak zawsze - jest po Twojej stronie. 

 

Im szybciej idę, tym jestem mniejsza (recenzja).

Kradnie cudze zęby. Dzwoni na informację, by zapytać o własny numer telefonu. Pozwala ukraść sobie sweter na spotkaniu seniorów. Poznajcie Matheę.   

Mathea twierdzi, że nigdy nigdzie nie pracowała. Jej życie oscylowało wokół męża, Epsilona, zatrudnionego w Urzędzie Statystycznym. Jednak ten umiera, a staruszkę ogarnia - skądinąd uzasadniony lęk - że nikt tego nie zauważy.

 

Mathea żyje w izolacji: odseparowana od innych szczelną barierą. W tym jej własnym świecie, pozlepianym ze wspomnień i fantazji, świecie absurdu i gorzkiej groteski, Mathea oczekuje samotnie na śmierć i wie, że nigdy nie zostanie zapamiętana. Nie został nikt, skoro jedyna osobą, z jaką obcowała, był ukochany, zmarły mąż.

 

Boi się innych. Ale boi się też świata bez innych. Krótko mówiąc, trwa w impasie. Wie, że sprzedawca z supermarketu za chwilę o niej zapomni, ale nie chce sie do niego odezwać: poprosić o reklamówkę czy otwarcie dżemu.

 

Mathea staje się niewidzialna: zarówno przez swój wiek, jak i przez fobię społeczną. To ktoś, z kim nic nie możemy zrobić. Nie możemy jej pomóc, bo nie wiemy, że tego potrzebuje czy chce. Nie możemy nawiązać z nia relacji, bo nas odepchnie (choć potem pewnie będzie żałować).

 

Właśnie z tego powodu zarysowana w "Im szybciej idę, tym jestem mniejsza" postać wydaje się interesująca: bo pokazuje, że są obok nas ludzie tak bezradni. I że my wobec nich jesteśmy bezradni. Nic nie można zrobić.

 

Wydaje się z tego krótkiego opisu, że to pozycja przerażająco smutna. Nic bardziej mylnego. Melancholia miesza się tu z humorem. Mathea mówi o sobie: “Jestem najzabawniejszą osobą, jaką poznałam”. Być może zmyśla labo żyje wspomnieniami, być może nie możemy jej jako narratorce ufać, ale to jedno zdanie z pewnością jest prawdziwe.

 

Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął

Allan miał niezwykłe życie i trudno oczekiwać, żeby nagle dopasował się do mieszczańskich norm tylko dlatego, że skończył 100 lat. Utrapienie pielęgniarek domu opieki, posiadający kilkanaście skrytek na wódkę, opryskliwy i złośliwy bohater nie ma najmniejszego zamiaru odgrywać miłego, upupionego, spacyfikowanego staruszka na swojej imprezie urodzinowej. Prezydent miasta szykuje się już do fotografowania się z wiekowym jubilatem, wszyscy są przygotowani do podniosłej celebracji, a tymczasem Allan w swoich obszczykapciach (czyli wiecznie obsikanych papuciach, bowiem - jak większość pensjonariuszy - nie oddaje moczu dalej niż z zasięgu swojego obuwia, o czym opowiada raczej z ironicznym rozbawieniem niż ze smutkiem) ucieka na poszukiwanie przygody. Oto w skrócie fabuła rewelacyjnej powieści Jonasa Jonassona Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął

 

W trakcie poznajemy równolegle historię tej szalonej eskapady staruszka i jego przeszłość. 100 lat to sporo czasu: w jego biografii odbija się spora partia dziejów Europy, od rewolucji październikowej (ojciec Allana, radykalny socjalista, wyjechał do Rosji, by na dzień przed wybuchem rewolucji zostać zwolennikiem cara i srodze się rozczarować tym prostakiem Leninem) począwszy. Jednocześnie krewki staruszek angażuje coraz więcej osób w swoją niesamowitą podróż, czyniąc po drodze niewyobrażalne spustoszenia, uciekając przed policją i gangsterami i redefiniując pojęcie “czarnego humoru”.

 

 

Czemu zakochałam się w Allanie? Ponieważ Allan czuje gniew. Jest buntownikiem.

Mam wrażenie, że zewsząd zalewa nas retoryka winy i depresji. Nie udało Ci się? To Ty sam jesteś za to odpowiedzialny: za mało się starałeś, tylu rzeczy nie umiesz, nic dziwnego, że Ci nie wychodzi, trzeba było pomyśleć wcześniej… Literatura jest pełna melancholików, którzy rozpamiętują własne błędy, a media wypełniają mityczne postaci herosów jak z “Atlasa zbuntowanego” Ayn Rand: ludzi, którzy odnieśli sukces własnymi siłami, walcząc w pocie czoła ze wszystkim dookoła. Nie jesteś Stevem Jobsem? Nie jesteś Jeffem Bezosem? Nie jesteś człowiekiem sukcesu? To Twoja wina!

 

Żyjemy przytłoczeni nierealistycznymi wymaganiami wobec siebie. Czytamy masę poradników, żeby się ulepszyć: lepiej jeść, bardziej dbać o ciało, być silniejszymi; douczamy się na piatych studiach i dziesiątym kursie, pracujemy po kilkanaście godzin, bierzemy na dokładkę kurs fińskiego i instalujemy aplikację do zarządzania czasem. Musimy być lepsi, czujemy. Bo inaczej przegramy.

 

Allan mówi co innego: jestem staruchem w obsikanych kapciach, mam inklinacje do wódki i materiałów wybuchowych i co? Mam prawo być szczęśliwy, mam prawo do życia na swoich zasadach, do dupy jest ten świat! Jak się Wam nie podoba…

 

Tradycja każe starszym panom albo zajmować rolę poważnych mędrców, wygłaszających uniwersalne prawdy, albo wycofać się z aktywnego życia i nie przeszkadzać za bardzo, a już na pewno nie sprawiać nikomu trudności. Natomiast Allan staje w poprzek tym wszystkim oczekiwaniom. Jest w nim energia buntownika. Za to naprawdę można go pokochać.

Jeff Bezos i era Amazona

Jeff Bezos i era Amazona. Sklep, w którym kupisz wszystko - Brad Stone, Grzegorz Kołodziejczyk

Legenda Jeffa Bezosa ma się dobrze: jest on uznawany za szaleńca, tyrana i geniusza. Doskonale odpowiada nowoczesnemu mitowi przedsiębiorcy: kogoś, kto stawia na wartości, wychodzi poza schemat, dokonuje ciągłej innowacji. To zarazem opowieść jak z amerykańskiego snu - od zera do miliona, od garażowej spółki (ze słynnym biurkiem zrobionym z drzwi), dorabiania się niewyobrażalnych pieniędzy przez ciężką pracę i wiarę w swoją wizję, konsekwentną realizację marzenia.

 

Obsypana nagrodami książka Brada Stone’a nie polemizuje z tym mitem, ale raczej stara się ten portret niuansować, zaglądać pod podszewkę. Nie ma tu sensacyjnej żądzy pokazania “nieznanych faktów”, nic z plotkarskiego tonu czy grzebania w życiu osobistym: przede wszystkim widać ogromną chęć zrozumienia źródeł sukcesu Amazona i jego niekonwencjonalnego twórcy.

 

Dlatego będzie to przede wszystkim świetna pozycja dla przedsiębiorców szukających inspiracji, osób zainteresowanych tematyką, a nie popularne czytadło. I choć rzecz napisana jest w sposób przystępny, stawia czytelnikowi nie lada wyzwanie. Co w tej książce intryguje?

 

1 Porażki Amazona: Stone pisze o różnych projektach, na których Bezos był zafiksowany, ale koniec końców upadły. Należy do nich Alexandria (plan zgromadzenia w magazynie wszystkich książek, jakie kiedykolwiek zostały wydane). Trudno sobie to wyobrazić, ale wielkie spółki i ich genialni szefowie także popełniają błędy. Pytanie o to, co z tym faktem robią. Kiedy pewnego roku Amazon nie wyrabiał się z zamówieniami przed świętami, do magazynów zostali zmobilizowani wszyscy pracownicy: ramię w ramię pracowali fizycznie, pijąc hektolitry kawy. Niektórzy spali w samochodzie na parkingu, bo nie opłacało im się wracać do domu.

 

2 Kultura organizacyjna: jedną z kluczowych zasad Amazona jest bardzo wysoka poprzeczka, jeśli chodzi o politykę zatrudnienia. Bezos uważał, że to inwestycja w ludzi jest najbardziej kluczowa. Domagał się od podwładnych nie tylko ponadprzeciętnej inteligencji i zdolności, ale także pracoholizmu i ustalenia firmy na szczycie listy priorytetów. Tak, by czuli się osobiście odpowiedzialni za jej sukcesy i porażki. A w razie kłopotów byli gotowi spać w samochodzie.

 

3 Co czyta geniusz? Dobrym pomysłem jest zamieszczenie na końcu dodatku z listą książek, czytanych przez Bezosa. Nie, nikt nie stanie się genialnym przedsiębiorcą (niestety, nawet po lekturze wszystkich), ale lista daje ciekawy wgląd w umysł i upodobania estetyczne Jeffa. Można go zobaczyć od nieco innej strony.

 

4 Śmiech: jeden z legendarnych atrybutów Bezosa. Przywołuje na myśl chichot złego czarownika, piłę tarczową, odgłos morderstwa na dzieciach. Dalej nikt nie ustalił, czy to wyraz spontanicznej, dziecięcej, niekontrolowanej radości czy raczej dźwięk cynicznej satysfakcji i pogardy.

 

5 Wiara w swój pomysł: wielu współpracowników i partnerów Bezosa uderzała jego pewność siebie. Mawiał o sobie, że jest śmiały i lubił śmiałe przedsięwzięcia. Wiedział, dokąd dąży. Co chce osiągnąć. I nie pozwolił się zatrzymać.

Koleś i mistrz zen, czyli czemu za bardzo się spinamy, a za mało śmiejemy

Nie masz za dużo oczekiwań? Względem świata, względem siebie samego?

 

Biegniemy.  Działamy według logiki pragnienia: cały czas chcemy czegoś więcej. Wierzymy, że szczęście ma formułę zdania warunkowego: jeśli schudnę, będę szczęśliwsza, jeśli zmienię pracę, będę bardziej spełniona, jeśli znajdę faceta, będę się czuć lepiej ze sobą… i tak bez końca. A kiedy już osiągamy pożądany efekt, okazuje się, że to za mało, że to jeszcze nie to.

 

 

Obwód w pasie spadł, ale w międzyczasie zdążyłaś już zapragnąć umięśnionego brzucha, nowa praca okazuje się nie różnić tak bardzo od poprzedniej. Nowy facet jakoś się nie pojawia na horyzoncie: wszyscy są do odstrzału na pierwszej randce. Bo za mało zarabia, źle dobrał skarpety, nie śmieszy go Twój ulubiony żarcik, chyba nie traktuje Cię poważnie, pewnie jest nawiedzony i za szybko chce ślubu.Czujesz miękki brzuch. Ależ nie, pardon, masz brzuch wzdęty od tych surowych warzyw, które stanowią od teraz podstawę twojej diety.

 

 

Przeglądasz kolejne blogi o motywacji, czytasz kolejną książkę o samorozwoju. Wszystko jasne! Wszystko robiłam dotąd źle! Muszę znaleźć swoja niszę, założyć własny biznes, poznać swoją pasję, koniec  z niekonstruktywną orką na etacie! Trzepiesz brzuszki na dywanie i myślisz o niszy na rynku. Wyślasz niszę. Widzisz zarys mięśni. Okazuje się, że jesteś mało elastyczna. Myślisz o pilatesie.  Rejestrujesz firmę. Zaczynasz proces rejestracji. Frustrujesz się. Pracujesz po nocach. Instalujesz kolejny miliard aplikacji na smartfonie, które motywują Cię do rzeczy. Niestety, nie ma aplikacji od zarządzania strachem. A może po prostu nie umiesz jej znaleźć. Nie możesz założyć nogi za głowę. Boże, życie będzie lepsze, kiedy założysz nogę za głowę.

 

I tak bez końca. Nie, życie nie będzie lepsze ani wtedy, gdy założysz firmę, ani wtedy, gdy zaplączesz się w swoich kończynach. Nie byłoby lepsze nawet wtedy, gdyby pojawiłby się ów książę z bajki. Problem nie tkwi w tym, że czegoś nie masz. Problem tkwi w logice pragnienia.

 

Czujemy się nieustannie wybrakowani. Taki urok naszej kultury, taki urok późnego kapitalizmu. Ciągle słyszymy komunikat: “Jeszcze trochę, jeszcze jedno wyrzeczenie, jeszcze jeden kupiony produkt, jeszcze jedno wyrzeczenie, jeszcze jedna inwestycja, i już będziesz szczęśliwy”.

No więc zasadniczo to nie.

 

 

Zen uczy, ze trzeba spojrzeć na to, co jest. To jest właśnie szczęście. Ta fałdka na brzuchu, to miejsce, w którym jesteś teraz, ludzie dookoła Ciebie. To wszystko jest niedoskonałe i nigdy, przenigdy idealne nie będzie. Ale jest dobre.

 

 

To pierwsza lekcja zen, jaka płynie z Big Lebowskiego: Kolesiowi jest dobrze tu, gdzie jest. Nie potrzebuje kolejnych osiągnięć, nie potrzebuje niczego sobie udowadniać. Może być wyluzowany: otwarty na to, co się po prostu dzieje.

 

Koleś i mistrz zen to długa rozmowa między Jeffem Bridgesem (legendarnym Kolesiem z Big Lebowskiego)  a jego przyjacielem, mistrzem zen Berniem Glassmanem. Glassman twierdzi, że cały “Big Lebowski” to ciąg buddyjskich przypowieści o prawdziwym szczęściu. I faktycznie, jest to interpretacja intrygująca.

 

Przyjaciele rozmawiają o życiu i o filmach, o miłości, podejmowaniu decyzji, odpuszczaniu… Dyskusja ma nie tylko nieformalny ton, ale i coś, czego brakuje więszkości tekstów na temat zen: śmiechu.

 

 

Jeff i Bernie robią sobie jaja, bo wiedzą, że życie jest zbyt poważne, żeby je traktować na serio. Glassman opowiada m.in. piękną anegdotę o tym, że zawsze, kiedy czuje, że zrobił się za bardzo spięty, ubiera nos klauna. Tak, pokazuje się w nim swoim rozmówcom. To pozwala mu kontrolować arogancję, skonczyć z wyniosłością, otworzyć się na innych i nabrać dystansu do siebie. Rzadko mamy taki dystans. Zazwyczaj wydaje się nam, że większość pilnych spraw w naszym życiu to sprawy życia i śmierci. Jak nie odpiszę na tego maila natychmiast, to będzie źle. Jeśli źle wypadnę, to koniec mojej kariery. Jeśli zostanę skrytykowany, to znaczy, że kompletnie nie mam racji. A tak nie jest. Mylimy się i bywamy komiczni. Nos klauna pozwala o tym pamiętać. Nie warto się srożyć i spinać o rzeczy, które nie są tego warte.

 

 

Jeśli kochasz Kolesia Lebowskiego, to przeczytaj koniecznie. Jeśli dziwnym trafem nie kochasz Kolesia, obejrzyj film jeszcze raz :)

 

Reblogowane od Książkowy świat:

Czemu kochamy czytać?

Powodów mogą byc tysiące. Pewnie jest ich tyle, ilu amatorów czytania. Może więc w Walentynki warto pomysleć o miłości do książek. Posłuchajcie opowieści zakochanych czytelników!

1. “Kiedy byłam mała, zostawałam długo w nocy i czytałam otulona kołdrą. W domu było niesamowicie cicho, otaczała mnie ciemność. Było w tym coś magicznego - kompletnie inny świat. Dlatego czytanie kojarzy mi się z atmosferą wyjątkowości i niesamowitości”.

 

 

2. “Czytania dużo nauczyła mnie praca. Przedtem nie byłem nigdy takim typem. Teraz jestem portierem i czytanie pozwala mi uniknąć nudy".

 

 

3.”Czytam, bo pomaga mi to efektywnie wykorzystać czas. Dużo podróżuję i mogę produktywnie wykorzystać ten czas. Czuję dzięki temu, że się rozwijam. Że cały czas dowiaduję się czegoś nowego. Jestem takim typem, który nie lubi próżnować. Czytam, kiedy gotuję. Czytam, kiedy czekam w kolejce. Czytam, kiedy mam małą przerwę. Zawsze!”

 

4.”Kocham czytać, bo to uczy skupienia. Telewizja, internet - to wszystko rozprasza, skłania go skakania po tematach, ciągłego przemieszczania uwagi. A ja lubię po prostu skupić się na jednej rzeczy. Odciąć od innych bodźców”.

 

5.”Czytanie przenosi mnie do innego świata: gdzie nie ma moich problemów. Chcę się oderwać od codzienności”.

 

 

A za co Wy kochacie czytanie? Piszcie (mamy dla Was ebooki)!

W powieść wpada się jak w bagno. Brzmi to jak niezbyt pochlebne porównanie, ale zapewniam, że jest ono w istocie wyrazem podziwu. Bo Bator udało się stworzyć klimat: ciężki, mroczny, nieprzyjazny, którego jednak nie możemy porzucić. Chcemy dotrzeć do końca historii: wiedzieć, kto zabił, dowiedzieć się, że już po wszystkim, dobro zwyciężyło, a zło zostało ukarane. Czytelnik musi wraz z bohaterami przejść przez piekło, gdzie za każdym zakrętem czai się nowa mroczna tajemnica. Jest zmęczony, tak jak i główna bohaterka, Alicja.

Każde miasto ma swoje sekrety. Pod powierzchnią nudnego, codziennego życia drzemią jednak nieznane siły. Tak jest i w Wałbrzychu, gdzie ginie trójka dzieci. Alicja Tabor przyjeżdża z Warszawy do swojego rodzinnego miasta, by opisać sytuację. Rozmawia z opiekunami dzieci i nagle dostrzega, że porwane dzieci mają ze sobą coś wspólnego.

Jednocześnie  kobieta musi skonfrontować się ze swoją przeszłością. Alicja jest wolna: nie ma już żadnej rodziny, nie ma korzeni. Ten brak przekuła w źródło siły: znajomi nazywają ją „Pancernikiem”. Wie, że ma tylko siebie i tylko na siebie może liczyć.

Jednak wspomnienia sprawiają, że musi wrócić do okresu, kiedy była krucha. Kiedy była małą dziewczynką, ochranianą przez siostrę – namiętnie produkującą opowieści, tworzącej ze zmyślonych historii bezpieczne miejsce, w którym można było się skryć przed chorobą matki i bezradnością ojca.

Jednak same opowieści nie pomagają. Ewa, siostra Alicji, zawsze uciekała do wyobrażonego świata. Do nieistniejących krain. Wymyślała nazwy dla swoich lęków.

Alicja z kolei biegała. Zaciskała pięści i wiedziała, że jej ciało zdolne jest do wysiłku: skoku, ataku, ucieczki. Nauczyła się nie bać, lub raczej bać się nieco mniej. To sprawiło, że Alicja nie uciekła od życia, od świata tu i teraz: wiedziała, że da radę się z nim skonfrontować. Ale jednocześnie zasklepiła się w swoim ciele, stało się ono pancerzem, zbroją, twardą powłoką. To właśnie miało się teraz zmienić.

Ciemno, prawie noc to powieść niezwykle gęsta: mnogość wątków i płaszczyzn oszałamia. Przyglądamy się wielu historiom, które plączą się ze sobą w nieoczekiwane kombinacje. Mamy opowieści o religijnych fanatykach, poszukiwaczach skarbu, wojnie, szaleństwie, nieszczęśliwej i szczęśliwej miłości, transseksualnej bibliotekarce, striptizie w sklepie mięsnym, kotojadach i kociarach… Wciąga. Zaczynamy żyć Wałbrzychem Bator i zasiedlającymi go postaciami. Wsiąkamy w niesamowitą rzeczywistość, męczymy się w niej, ale nie chcemy odejść. 

Shuty: czemu "Dziewięćdziesiąte" nie są dobrą książką

Czytam “Dziewięćdziesiąte”, w mękach, wracam do Shutego: myślę o tym, co się działo z tym pisarzem, co dzieli tę książkę np. od “Zwału”.

Właściwie Shuty jest nieustannie pisarzem porażki. W tym sensie, że jego bohaterowie nieustannie polegają. Nie mają szans na lepsze życie. Na szczęście. Są zamknięci w swojej nowohuckiej beznadziei, bieda i postpeerel, pracy nie ma, wina za dużo, ogólny kapitalizm. “Zwał” - dośc jak na swoje czasy innowacyjny - pokazał młodego człowieka, uwikłanego w korporację: z jednej strony nasz bohater nie potrafi korpo znieść, z drugiej - nie potrafi się jej przeciwstawić. Relacja między pracownikiem a firmą przypomina relację dziecka z rodzicem. Dlatego nie jest rozwiązaniem po prostu się zwolnić: korpo czyni z Ciebie, czy tego chcesz, czy nie, cząstkę machiny, która nie poradzi sobie poza nią. Na korpo jesteś skazany, mimo że cierpisz.

Trochę w tym wszystkim egzaltacji, trochę broszury politycznej, ale nie można odmówić tej książce wyrazistego tonu, pewnej zaczepnej agresji wobec świata, żarliwości sprzeciwu.

 

Zaś z kolei “Dziewięćdziesiąte” opowiadają w sumie o tym samym - narodzinach kapitalizmu w Polsce. Jeden z epizodów bohatera jest nawet oparty na “Zwale” (a raczej oba są oparte na biografii autora). Co się zmienia w przeciągu dziewięciu lat, które dzielą te publikacje?

 

Bohater Shutego akceptuje swoją klęskę. “Dzieięćdziesiąte” to opowieść o cyklu porażek, które przyjmowane są nieustannie ze stoickim spokojem. Nie ma tu żadnego horyzontu marzeń, pragnienia lepszego życia. Przyjeżdżasz z Huty do Krakowa, a tam diler sprzedaje Ci zamiast haszu grudę z nosa. Akceptujesz los. I grudą z nosa dasz się spalić. Próbujesz pracy na obczyźnie, ale wszyscy od razu widzą w Tobie łasego na szybką kasę Polaczka. Chińczyk wykorzystuje Cię ponad normę i za darmo. Szkoda, że musisz nawalić się jak świnia na przyjęciu wydawanym przez Twoich landlordów.

 

Laski nie bardzo. Laski lubią, kiedy jest kasa i brak postpeerelu. Kariera nie bardzo. Wiesz, że to nie dla Ciebie. MIeszkanie u rodziców nie jest złe. Własnego przecież nie umiesz upilnować. Pamiętasz, jak kiedyś wyrwałeś dziewczynę i ona wprowadziła się do Ciebie, a potem zamieszkał z nią ten facet i ona kazała Ci płacić jej za wynajem pokoju, który w zasadzie był Twój, ale pozwoliłeś jej tam mieszkać, więc stał się jakby jej, a kiedy zamieniliście się pokojami, to jakby spałeś w jej? Właśnie. Więc nie umiesz mieszkać sam.

 

Czytanie “Dziewięćdziesiątych” przypomina gadanie z kumplem przy piwie. Bywa śmiesznie, bywa nudno, czasem tempo zwalnia, by ozywić się po chwili. Ot, jak to przy piwie. Zdaje się, że narrator tej powieści, podobnie jak jej bohater, porzucili wszelkie ambicje. Tej książce nie chce się być dobrą. Masz, co jest. Gruda z nosa? Nie szkodzi.


Mnie trochę jednak szkodzi.

Pod mocnym aniołem: najpierw film, potem książka

Jeśli nie czytaliście powieści Pilcha, to idźcie przedtem na film. Wizja Smarzowskiego jest z zupełnie innego porządku: nie ma tam lekkości dowcipu ani barokowej frazy - jest dotkliwa fizjologia i studium nałogu od środka.

W trybie “najpierw film, potem książka” można zobaczyć, jak Smarzowski wybiera i okrawa tekst Pilcha: w pewnym sensie powieść ma więcej aspektów, jest mniej jednoznaczna, a jednocześnie bardziej optymistyczna.

 

 

U Pilcha więcej jest bowiem urokliwej erudycyjnej jazdy (którą trudno byłoby oddać na ekranie, Smarzowski chyba i tak za bardzo zaufał dialogom Pilcha), filozoficzno-asocjacyjnych wędrówek, gdzie wódka zabiera nas w nieoczekiwane miejsca: z powrotem do Wisły, do Kołakowskiego czy Ciorana, do kolejnych pięknych (lub mniej) kobiet.

 

Widać też w “Pod mocnym aniołem” mocną próbę intelektualizowania nałogu, racjonalizacji: argumenty za piciem, które przewijają się przez strony książki, sa błyskotliwe i dowcipne zarazem. Na tym polega talent pisarski Pilcha: sprawia on, że to, co trudne, zdaje się łatwe; walczy ze smutkiem i poczuciem pustki kunsztowną, barokową frazą, dzięki które to wszystko, co poważne, ciężkie i nieznośne, moze zostać unieważnione.

 

"Napisałem, co napisałem,i wiedziałem, że dalsze pisanie będzie już mniej lub bardziej intensywnym powtarzaniem zaznanych doświadczeń. Człowiek  pisze książkę i wydaje mu się, że gdy książka pójdzie między ludzi, to zmieni się świat – a to jest, zapewniam Cię, bardzo wielkie złudzenie. A pisać bez wiary, że pisanie zmieni świat, niepodobna.Bywałem z pięknymi kobietami, wypiłem morze gorzkiej żołądkowej, pracowałem ciężko i tarzałem się w lenistwie, słuchałem muzyki (muzyki najbardziej mi tu brakuje), czytałem klasyków, chodziłem na mecze piłkarskie, modliłem się w moim luterskim kościele i zdawało mi się, że o rzeczach tego świata wiem tyle, ile zostało mi przeznaczone. Wydawało mi się, że jestem wypełniony,

a byłem pusty, byłem jak miedź brzęcząca. (Jak mówi Pismo: choćbym pić przestał, a miłości bym nie miał, byłbym jako miedź brzęcząca, jako cymbał brzmiący)".

 

Smarzowski odbiera mu tę kluczową umiejętność. Odbiera po to, by pokazać inną prawdę, która dla niego jest dużo istotniejsza - mechanizm nałogu, działający pod tymi wszystkimi pięknymi zdaniami.

 

"Ale czworo bawiących się dzieci może stworzyć fantastyczny świat, który sprawia, że twój prawdziwy świat staje się pusty. Dlatego zamierzam pozostać przy tym świecie z zabawy. Jestem po stronie Aslana, nawet jeśli nie ma żadnego Aslana. Chcę żyć jak Narnijczyk, tak jak potrafię, nawet jeśli nie ma żadnej Narnii."

C. S. Lewis, Srebrne krzesło

Ości

Z cyklu: świąteczne zdobycze. Pod choinką znalazły się "Ości" Karpowicza, długo wpisywane na listę lektur pt. "jak będzie czas". Prawie pięciuset stronicowa opowieść wciągnęła mnie skutecznie.

"Ości" to w skrócie mówiąc ogromna zgrywa i wielka parodia: z jednej strony sagi, rodzinnej powieści - panoramy, z drugiej zaś jej naukowego odpowiednika - encyklopedii. Poznajemy losy grupy ludzi, których losy są splątane ze sobą w najdziwniejszy sposób:od niedawna bezrobotna Maja jest żoną Szymka, który karmił kota przypadkiem poznanej literaturoznawczyni, Ninel (tak! anagram od "lenin"!), ale do niczego nie doszło. Maja ma romans z synem Ninel, ale to potem. Przedtem przyjaciele Mai, Andrzej i Krzyś, przeżywają bolesne rozstanie. Andrzej poznaje ukochanego Krzysia, Norberta, który nie ma nigdzie włosów. Z kolei Norbert jest menadżerem Kim Lee, drag queen, która poza sceną jest niepozbawionym uroku Wietnamczykiem Kuanem. Kuan ma żonę, katoliczkę Marię, która już wszystko wie. Matka i siostra Mai (tej sprzed kilku zdań) też są bardzo wierzące, stąd spory. 

Karpowicz przedstawia nam niezwykłą mozaikę poplątanych losów: nie układają się one jednak do końca w jeden obrazek, jak rozrzucone puzzle, które dałoby się poskładać w całość. Przeciwnie: różne postaci spotykają się w różnych konfiguracjach, by potem odejść: panorama, obiektywny przekrój rzeczywistości społecznej majaczą jedynie na horyzoncie jak nieosiągalny sen. Karpowicz próbuje rozgryźć relację większość - mniejszość: czy naprawdę można wierzyć statystykom i pokazywać, że większość Polski to zdrowa, prężąca się do zdrowego rozmnażania i systematycznych, coniedzielnych wycieczek do kościoła, przyzwoita masa? Pisarz każe nam zobaczyć świat, w którym wielu ludzi na masę odmiennych sposobów próbuje podążać za swoim pragnieniem. Jego rzeczywistość nie dzieli nie na homo i hetero, na drag i nie drag: Karpowicz jest wyczulony na fakt, że ludzkiego pożądania nie da się klasyfikować w tak upraszczający sposób. 

Stąd też pojawiają się często na kartach powieści parodystyczne opisy bohaterów czy zjawisk, naśladujące hasło w słowniku czy encyklopedii: "Ma­ja: wiek 36 lat; wa­ga: za­leżna od sa­mo­po­czu­cia; wzrost: za­leżny od przygnębie­nia; oczy piw­ne; orien­ta­cja sek­su­al­na: xa­nax ze skłon­nościa­mi do ast­my; orien­ta­cja świa­to­poglądo­wa: gdzie jest mój mąż, gdy go po­trze­buję?; na­ro­do­wość: język pol­ski; sto­su­nek do ofiar Ho­lo­cau­stu: empa­tycz­ny, nie­zmien­nie". Jeśli zredukujemy jednostkę do poziomu hasła, do poziomu obiektywizującego języka, oto, co nam zostanie: charakterystyka raczej śmieszna niż dostarczająca realnej wiedzy.

Karpowicza czyta się doskonale, ponieważ wszystkie inteligencko-filozoficzne wstawki potrafi przełamać poczuciem humoru. Dlatego nie jest nieznośnie pretensjonalny. Jego wielostronicowa, ironiczna pseudo-saga, upstrzona cytatami z Larkina, Baumana i George'a R. R. Martina ma wiele warstw i dlatego nadaje się doskonale do rozmaitych użytków: może być czytadłem, czytadłem o różnych drogach namiętności, albo czymś więcej, materiałem naukowych analiz, o które nam tu jednak nie chodzi. Bardzo polecam i idę szukać ebookowych promocji na Karpowicza :)